Czy dysfunkcje są usprawiedliwieniem w życiu codziennym?

Od pewnego czasu zastanawia mnie fakt, czy dysleksja, dysgrafia i dysortografia są wrodzonymi trudnościami w nauce, czy może służą do ułatwiania ludziom, posiadającym je, życia.

Na pierwszy rzut oka

Mam dyswszystko. Świetnie. Nie muszę się liczyć z jedynkami z dyktanda, bo i tak się nie liczą, nie muszę znać zasad ortograficznych (!), nie przejmuję się gramatyczną stroną swoich wypracowań, bo przecież nauczyciel i tak nie może mi za nie obniżyć oceny. Dodatkowo mam więcej czasu na egzaminach, żyć nie umierać! (Sic!).

I właśnie przez to rozpieszczanie dzieciaki, zresztą i dorośli w późniejszym życiu, nie robią nic, aby się tych dysfunkcji pozbyć. Po co? Skoro tylko ułatwiają one życie.

Jak często zdarza się, że zaświadczenia wydawane przez psychologów szkolnych, logopedów, są naciągane? Jak wiele jest przypadków, gdy ludzie oszukują testy, by zdobyć te zaświadczenia. Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Tak nie powinno być. Przecież wady te nie polegają na braku znajomości zasad, a po prostu na nieumiejętności korzystania z nich.

Podobno, cierpiąc na tę dolegliwość nie można ubiegać się o przyjęcie na studia humanistyczne. Tylko, że… kto wtedy w ogóle o nich wspomina? Sama na pierwszym roku polonistyki miałam koleżankę, która miała dysleksję. Przecież to istny paradoks.

I jak tak wymieniam cechy posiadania „papierka”,  nie znajduję żadnych jego wad.

Co więc zrobić, by z tym walczyć?