Czy dysfunkcje są usprawiedliwieniem w życiu codziennym?
Od pewnego czasu zastanawia mnie fakt, czy dysleksja, dysgrafia i dysortografia są wrodzonymi trudnościami w nauce, czy może służą do ułatwiania ludziom, posiadającym je, życia.
Na pierwszy rzut oka
Mam dyswszystko. Świetnie. Nie muszę się liczyć z jedynkami z dyktanda, bo i tak się nie liczą, nie muszę znać zasad ortograficznych (!), nie przejmuję się gramatyczną stroną swoich wypracowań, bo przecież nauczyciel i tak nie może mi za nie obniżyć oceny. Dodatkowo mam więcej czasu na egzaminach, żyć nie umierać! (Sic!).
I właśnie przez to rozpieszczanie dzieciaki, zresztą i dorośli w późniejszym życiu, nie robią nic, aby się tych dysfunkcji pozbyć. Po co? Skoro tylko ułatwiają one życie.
Jak często zdarza się, że zaświadczenia wydawane przez psychologów szkolnych, logopedów, są naciągane? Jak wiele jest przypadków, gdy ludzie oszukują testy, by zdobyć te zaświadczenia. Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Tak nie powinno być. Przecież wady te nie polegają na braku znajomości zasad, a po prostu na nieumiejętności korzystania z nich.
Podobno, cierpiąc na tę dolegliwość nie można ubiegać się o przyjęcie na studia humanistyczne. Tylko, że… kto wtedy w ogóle o nich wspomina? Sama na pierwszym roku polonistyki miałam koleżankę, która miała dysleksję. Przecież to istny paradoks.
I jak tak wymieniam cechy posiadania „papierka”, nie znajduję żadnych jego wad.
Co więc zrobić, by z tym walczyć?
Pisząc na komputerze, korzystać z Worda. Wypowiadając się w internecie, korzystać z Firefoxa i dodatku poprawiającego błędy. 🙂
A w życiu? Nie wiem.
Wydawać zaświadczenia ludziom którzy pomimo recytowania z pamięci zasad robią notorycznie błędy kwalifikujące ich do odpowiednich dysfunkcji, a nie każdemu kto nawet się nie pokusi o ich kilkunastokrotne powtórzenie.
Dysfunkcje traktować jak dysfunkcje fizyczne – orzekać o nie pełnej sprawności umysłowej (??). Jeżeli ktoś jest chory na coś nie powinno mu przeszkadzać zaświadczenie o jego chorobie.
Naciągane są w 90% przypadkach. Jak nie masz papierka to jesteś teraz frajerem, dokładnie odwrotnie niż za moich czasów. Smutne to wszystko, ale skoro władza zdołała dostosować nowa maturę do poziomu tych idiotów, zamiast pozwolić im równać do starej, to naprawdę nie ma się co dziwić niczemu już.
Właśnie z ww. przez Was powodów wszelkie dys- IMHO należy tępić dotąd, aż osoby na nie cierpiące wreszcie się ruszą i nauczą poprawnie pisać. A „popuszczanie” wcale ku temu nie służy. Zamiast ignorować oceny z dyktand, obniżać wszystkie o 1/2. Wiem, że to może się wydawać mało tolerancyjne, ale radykalne rozwiązania są zazwyczaj skuteczne.
I potem zdarzają się ludzie, którzy piszą „dorzynki”. A zazwyczaj zdarza się, że dostając papierek o dyfunkcji nie robią NIC, aby ją zwalczyć. Osobiście, znam tylko jedną osobę, która ma dysortografię, ale każdą uwagę sobie bierze do serca i pisze dziesiątki tekstów w zeszyciku na ćwiczenia.
@Ruciński, pytając co z tym zrobić nie chodziło mi o leczenie dyswszystkiego, ale o tępienie oszustów… Chociaż w sumie „leczyć” też się powinno. Jeśli się da. Albo tłumić.
@korzen, to jest jakieś rozwiązanie
@Paweł, ano niestety tak to dzisiaj wygląda :/
@eRIZ, oczywiście, masz rację… tyle, że to nie jest chyba obecnie wykonywalne…
Ja znam wiele osób, które mają papierek, a tylko dwie, które coś z tym robią. Między innymi mój brat, który mając mnie za siostrę nie ma wyjścia 🙂
Wystarczy postawić sprawę jasno: będziesz dobrze pisał (albo ładnie – niepotrzebne skreślić), w tym, że bedzie cię to kosztowało więcej wysiłku. W zamian satysfakcja będzie o wiele większa. Dys-xxxx i lenistwo, to dwie różne sprawy 😉
A mi się właśnie wydaje, że dys-xxxx i lenistwo są to w dzisiejszych czasach słowa przez ich „ofiary” traktowane jako synonim…
Mi tez kiedyś polonistka powiedziała ze mam dysleksje, a że jestem absolwentem dobrego liceum i dodatkowo klasy humanistycznej to pojechała mi trochę po ambicji. Od tego czasu zacząłem się bardziej pilnować i już nie popełniam błędów, a przynajmniej takich rażących. Gdy nie jestem pewny danego słowa, to sprawdzam jak się je poprawnie pisze i wtedy na drugi raz już z nim problemów nie mam. Dlatego też uważam, że takie coś jak dysleksja nie istnieje, są to jedynie zaniedbania w kształceniu i lenistwo oraz niechlujstwo. Jeśli ktoś chce pisać poprawnie to będzie pisał, nawet jeśli nie jest mistrzem ortografii to skorzystanie ze słownika nie jest żadnym wstydem.
@dzg
Dysleksja istnieje i jest naukowo udowodniona, problem (tak jak piszesz) polega nie na tym, że dysleksja istnieje, ale na tym, że pojecie jest (i „korzyści” z tego płynące są) nadużywane. Dzieki solidnej i mądrej pracy niejeden dyslektyk pisze lepiej od niejednego „lektyka”.
Łukasz, to tak samo, jak z prokrastynacją, też jest „naukowo udowodniona”. Wiele słabości można jakoś mądrze nazwać, przekonać odpowiednich ludzi, że to „naukowo udowodnione” i hulaj dusza.
Ja natomiast idąć do gimnazjum miałam orzeczoną dysortografię, jednak nie uważałam, że mam lepiej bo „jedynki z dyktanda się nie liczą”, tylko okropnie się wstydziłam przed kolegami i koleżankami w klasie, że mając 13 czy 14 lat popełniałam błędy z podstawówki. Postanowiłam wziąć się za siebie i trzy lata później poprawiałam błędy znajomych. Oczywiście nie mówię, że teraz po zakończeniu edukacji (przynajmniej chwilowo) nie popełniambłędów, bo zdarza się, jednak jeśli mam wątpliwości co do pisowni zawsze wolę sobie sprawdzić, a tekst przeczytać kilka razy zanim gdziekolwiek go umieszczę.
no proszę 😉 Brawo
Nie da się oszukać na tych testach. Przecież diagnoza to nie tylko napisanie kilku słów, ale też rozmowa, analiza zeszytów, konsultacje z nauczycielami i rodzicami.
Dysfunkcje istnieją, są to wrodzone nieprawidłowości w rozwoju mózgu. Jednak wystawienie „papierka”, czyli diagnoza, jest tylko początkiem leczenia. Nie da się całkowicie wyleczyć dysfunkcji ze względu na ich genezę, ale można nauczyć dziecko nad nimi panować.
I tak – dysgrafik dostaje dodatkowy czas na egzaminie, żeby nie spieszyć się z pisaniem, dzięki czemu pismo jest wyraźniejsze i mniej w nim charakterystycznych dla dysgrafii błędów. To go jednak nie zwalnia od ćwiczeń kaligraficznych.
(Akurat jestem na bieżąco, bo mój Braciszek ostatnio takie testy miał i właśnie dysgrafię mu zdiagnozowano.)
Dodam jeszcze, że „papierek” NIE JEST DOŻYWOTNI. Wystawia się go na rok, dwa, później trzeba przyjść do kontroli.
A jeśli rodzice wolą dać psychologowi w łapę zamiast pozwolić mu spokojnie wystawić diagnozę – to już jest problem nie dzieci, ale rodziców. I psychologów.
A ja widzę światełko w tunelu.
Znajomy (ma dziś po trzydziestce) załatwił sobie przed maturą zaświadczenie o dysortografii. Jeszcze na studiach otworzył działalność gospodarczą, która dziś jest sporą firmą.
Któregoś dnia usłyszał, jak sekretarki nabijają się z jego ortografii. Zdał sobie wtedy sprawę, że tak naprawdę każdy jego mail coś o nim mówi. Sekretarkę można zwolnić i przyjąć kogoś dyskretniejszego. Ale co z kontrahentami? Czy funkcjonuje w środowisku jako „ten prostak, który po polsku pisać nie umie”?
Drodzy poloniści: mam dla Was pomysł na biznes! Otwierajcie szkoły ortografii dla dorosłych, bo popularność papierków o dysfunkcji napędzi Wam klientów i napełni portfele.
Pomysł jest prosty:
– przygotować odpowiedni program
– wysłać oferty tam, gdzie są ludzie z klasą, dbający o swoją reputację
– zapewnić o dyskrecji.
Nie znam nikogo w wieku >40lat z jakąś dysfunkcją. Dostawał uczeń linijką, klęczał na grochu albo stał w kącie, aż się nauczył. Teraz dają żółte papiery i kładą lachę na takich debili, którzy chyba chcą wzbudzić litość, tylko nie wiem w kim.
a w szoku byłem, jak na liście z zakupami panienka napisała „wutka”:/ masakra. Dziwne, bo nie była blondynką…